Bieżący rok szkolny zaczął się od doniesień, że w gimnazjach panuje fala na wzór wojskowy: pierwszoklasiści paradują z wymalowanymi wąsami i napisem „kot”. W jednej ze stołecznych szkół kot, który nie chciał dać sobie namalować wąsów, został tak uderzony przez starszego kolegę, że z podejrzeniem wstrząśnięcia mózgu trafił do szpitala.
We wszystkich poznańskich gimnazjach zamontowano w tym roku kamery. Władze miasta planowały je zainstalować także w pozostałych placówkach oświatowych, ale na taki rozmach brakło funduszy. Ograniczono się zatem tylko do szkół najtrudniejszych, jak wyjaśnia radny Jacek Tomczak. Gimnazjalna młodzież, powiada radny, dojrzewa, ale w sposób głupi. Pijąc, paląc, sięgając po narkotyki oraz przejawiając ogólną agresję wobec życia.
A przecież sześć lat temu twórcom gimnazjów nie o kamery w szkołach chodziło. Idea wyrównania szans edukacyjnych była szczytna, ale z marnym skutkiem udało się ją wcielić w życie. Co bardziej aspirujące gimnazja wymyśliły własne systemy naboru, tak by zgarniać najzdolniejszy narybek; szybko powstały rankingi, w których rokrocznie prowadzą placówki przy renomowanych liceach, gimnazja prywatne. Najlepiej wypada Warszawa, najgorzej – północny wschód Polski. Pogłębiono zatem edukacyjną przepaść, a do szkolnego wyścigu startują teraz już 13-latki. To od sprawdzianu po VI klasie i od bagażu wyniesionego przez dziecko z domu zależy, do jakiego gimnazjum trafi, a więc – do jakiego potem liceum i na jaką uczelnię.
Anna Radziwiłł, wiceminister edukacji, entuzjastka gimnazjów, przyznaje, że reforma i ją zaskoczyła. Nie podejrzewała, że gimnazjum będzie tak trudne wychowawczo. I że tendencja elitarystyczna zejdzie tak nisko.