Aneta Kyzioł: – Warszawski przegląd pańskiej twórczości Klata Fest wzbudził kontrowersje. Mówią, że nawet zaszkodził.
Jan Klata: – Kilka moich spektakli było przez parę dni granych w dwóch warszawskich teatrach. Opowiadanie, że jest to rodzaj namaszczenia na teatralnego boga, świadczy o złej woli opowiadającego. Nie czuję się jak osoba, która dołączyła do panteonu i jest równa mistrzom. Klata Fest był po prostu okazją, żeby warszawska publiczność, która nie ma czasu, żeby jechać osiem godzin do Wałbrzycha, cztery do Gdańska czy pięć do Wrocławia – miast, gdzie wystawiałem swoje przedstawienia – mogła je zobaczyć. Odkąd zmieniono formułę działania Teatru Małego, który pod wodzą Pawła Konica sprowadzał co ciekawsze produkcje z całego kraju, Warszawa nie ma pojęcia, że poza nią coś w ogóle w dziedzinie teatru się dzieje. Z drugiej strony istnieje tzw. układ warszawski, który blokuje wejście nowych ludzi na tutejszy rynek. Ja nie chcę wchodzić na zatęchłe salony, chcę wejść do konkurencji, która polega na tym, że publiczność ma wybór.
Układ warszawski?
Układ warszawski opiera się na dyrektorach stołecznych teatrów, ale też na części środowiska związkowo-elitarnego. Zasadą funkcjonowania tych ludzi jest to, że kiedyś z siebie coś wydusili, dochrapali się intratnych posad, a teraz zajmują się głównie tym, żeby nikt nie zakłócał im spokoju i nie zmuszał do wyduszenia z siebie czegoś nowego. Wychodzą z założenia, że jeśli ani u nich, ani u konkurencji nie ma nic ciekawego, widzowie nie zauważą, że jest beznadziejnie. Bo nie ma układu odniesienia. Nic się nie dzieje, nie muszą się przed nikim tłumaczyć, nie ma awantur. Zysk bez ryzyka! A teatr sobie leży grzecznie zakopany. Ale zdaje się, że warszawska publiczność, a przynajmniej jej część, ma już tego dosyć.