Magdalena Tulli w swojej najnowszej książce „Skaza” tworzy opowieść na oczach czytelnika. Miejsce akcji jest na wpół rzeczywiste, trochę z dekoracji teatralnej: okrągły plac, krążący wokół niego tramwaj oraz parę okalających całość kamienic. Przestrzeń zamyka miejski pejzaż odmalowany na dykcie oraz niebo z taniego materiału. W tym właśnie miejscu autorka snuje historię zagłady.
Tulli tworzy z gruntu sztuczną rzeczywistość, wprowadzając do niej bardziej typy ludzkie niż prawdziwe charaktery, by tego samego ranka zniszczyć porządek zbudowanego przez siebie miasteczka. Najpierw przychodzi krach, po krachu następuje polityczny przewrót, po czym nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, plac zaczyna oblegać tłum uchodźców nie wiadomo skąd. W tej opowieści jest notariusz, który traci swoje oszczędności, jest rewolucyjnie nastawiony student, a także kelner marzący o władzy. Są też i oficerowie, których mundury wzbudzają bezwarunkowy respekt. Ale przede wszystkim jest bezimienny tłum koczujący na środku placu, stanowiący swoim istnieniem obrazę porządku i poczucia spokoju mieszkańców. Tłum ten jest niewygodny, więc trzeba się go pozbyć. Toteż autorka bez emocji pomaga wysnuwać kolejne logiczne wnioski, które niewinnie prowadzą do oczywistego końca. Ład powraca na plac, ale miasto zostaje skażone zbrodnią. A skażone w tej historii jest praktycznie wszystko. Począwszy od umowności scenerii, a skończywszy na ludziach, którzy pozostają wiarygodni mimo swej schematyczności. Nie bez powodu tak ważny w „Skazie” jest uniform, czy to mundurek gimnazjalisty, czy perkalowa sukienka służącej. To dzięki niemu rozmyte postacie zyskują osobowość. Tym większy kontrast stanowi jednolity tłum na placu, który jest tak przerażający, że trzeba go zmieść z powierzchni ziemi.