Gdy w 1957 r. Rosjanie wysłali w kosmos pierwszy sputnik, Amerykanie przeżyli szok i winą za swe cywilizacyjne opóźnienie obarczyli system szkolny. „Kryzys w Edukacji!” – grzmiał tygodnik „Life” przy wtórze całej prasy. Prezydent Kennedy ogłosił szybko naukową mobilizację, Kongres uchwalił US National Defense Education Act, czyli ustawę przyznającą stypendia obywatelom, którzy chcieli podjąć studia drugiego stopnia (ustawa miała nie dopuścić, aby USA pozostały w tyle za ZSRR w dziedzinie wyższego wykształcenia) i w 1971 r. Amerykanin postawił nogę na Księżycu.
Amerykańskiej szkole najwyraźniej nie na długo ten kryzys pomógł, bo w 1983 r. kolejna komisja ds. doskonalenia edukacji (National Comission on Excellence in Education) ogłosiła raport pod tytułem „Naród w niebezpieczeństwie”, z którego wynikało, że edukacja znów zeszła na psy. Niewiele, jak widać, to biadolenie przyniosło, ponieważ już w maju 1992 r. w amerykańskim „Newsweeku” pojawił się kolejny artykuł na temat systemu edukacji i opatrzono go tytułem „Jeszcze jedno stracone pokolenie”. Debata nadal toczy się w tym samym duchu, z tym że kolejni amerykańscy prezydenci, ostatnio George Bush junior, występują z ambitnymi programami i hasłami w stylu: „Żadne dziecko nie pozostawione w tyle”. Tyle że dzieci niewiele sobie z tego robią.
Skoro jest tak źle, można zapytać, dlaczego jest tak dobrze?
Po pierwsze, szkoły amerykańskie nie są aż tak złe, jakimi się je maluje. Niska efektywność amerykańskich szkół średnich wynika z faktu, że kierują się one oportunistyczną zasadą, że w kraju wolności nikogo nie można zmusić do nauki i bystra młodzież zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że bezkarnie może szkołę olewać. Czemu więc zawdzięczać fakt, że Ameryka ma się całkiem nieźle?