Młody, wysoki blondyn w goprowskim polarze, oczy ukryte za ciemnymi okularami, tuli na kolanach kudłatą kulkę. To Hugar, następca Hagana i Hakera, 9-tygodniowy owczarek niemiecki. – Czasem zastanawiam się, jak długo on pożyje – przyznaje Adam Van der Coghen, zwany Adlerem, zawodowy ratownik, syn Piotra Van der Coghena, naczelnika GOPR w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
Hagan i Haker to były psy Adlera. Hagan miał 11 miesięcy, kilka dni przed śmiercią zdał swój pierwszy ratowniczy egzamin. Zakatowano go na śmierć, pędzący pociąg miał tylko zatrzeć ślady zbrodni. Haker żył trzy i pół roku. Trochę tego za dużo, by uwierzyć w przypadek. – Zimą ktoś rozsypał tulipany na naszym terenie – przypomina Piotr. Obtłuczone szyjki butelek w ciężkim śniegu trzymały się na sztorc i wkrótce śnieg wokół bazy zakwitł szkarłatem. Ciężko pokaleczone psy ratownicze przez kilka tygodni były wyłączone z akcji.
Adler pytany, czy nie ma podejrzeń, kto mógł zabić psy ratujące ludziom życie, wzrusza ramionami: wariatów nie brakuje. Piotr ma podejrzenia, ale wobec braku dowodów zatrzyma je dla siebie. Może tylko powiedzieć, że choć obiektem ataków były psy, celem byli raczej oni sami. Boi się o syna, ale przywykł już do tego, teraz ma po prostu jeden powód do strachu więcej. Cała rodzina Van der Coghenów ma zawód wysokiego ryzyka, żona Piotra i matka Adama – Szarotka – też jest goprowcem.
– Ratownicy bardzo blisko współpracują z policją, chociażby poszukując osób zaginionych. A ja sam byłem inicjatorem wspólnych patroli ratowników, straży leśnej i policji przy użyciu naszych terenowych samochodów. To się wielu nie spodobało, chociażby kłusownikom – mówi Piotr Van der Coghen.
Policja jeździ osobowymi samochodami i do niedawna Jura, poza drogami asfaltowymi, to był taki polski Dziki Zachód, gdzie łamiący prawo czuli się bezkarni.