Na bazarach i ulicach naszych miast nie sprzedaje się już tylko tandetnych ciuchów, owoców, płyt i książek. Zapanowała moda na stragany z kosmetykami. Perfumy, kremy, szampony, lakiery do paznokci i dziesiątki innych wyrobów, sprowadzanych nie wiadomo skąd i produkowanych nie wiadomo gdzie, można kupić na chodniku. Na słynnym warszawskim Stadionie Dziesięciolecia co parę kroków jest stoisko z zagranicznymi kosmetykami dużo tańszymi niż w perfumeriach i sklepach. Rosyjskie i białoruskie mazidła stoją obok znanych marek, które trafiają do handlu z kradzieży lub wprost z garażu, gdzie nieuczciwy wytwórca robi kremy i napełnia nimi słoiki. Warszawa to w tej chwili jedno z największych w Europie centrów sprzedaży podróbek, które trafiają do nas z Turcji i Chin. Zwykle kosmetyk taki ma nazwę i opakowanie łudząco podobne do oryginału i trzeba sporej spostrzegawczości, by to zauważyć. Tak więc zamiast Fahrenheita możemy niechcący kupić Fahrenhita lub Fahneheida. Oryginalny 100-ml flakon Diora kosztuje 315 zł, a wymienione imitacje o identycznej pojemności tylko 18–20 zł.
– Marks miał rację: byt określa świadomość – mówi dr Marcin Ambroziak z Kliniki Dermatologii i Wenerologii Akademii Medycznej w Warszawie. – Jeśli ktoś chce pachnieć, a nie stać go na markowe kosmetyki, to jedzie na bazar i kupuje byle co. Uczulenia nie wynikają co prawda ze źródła pochodzenia kosmetyku, lecz jego kompozycji, ale szemrani wytwórcy oszczędzają na dobrych składnikach.
Bazarowi sprzedawcy podrabianych kremów i perfum bez cienia skrępowania wyjaśniają, że mają w ofercie produkty „alaprawdziwe” (sic!). Polecają zwłaszcza tureckie, bo – jak zapewniają – w 60 proc. zawierają oryginalne składniki. Lekarzy bardziej niepokoi towar przywożony z Chin, ponieważ nawet w 10 proc.