Właśnie skończył się Tour de France, ale wszystko i tak było wiadome wcześniej. Wygrał po raz siódmy z rzędu, po czym już przypuszczalnie zrezygnuje z dalszej kariery, amerykański kolarz Lance Armstrong. W związku z jego zapowiedzianym odejściem „Gazeta Wyborcza” tytułowała: „Ostatni taki Tour de France”. Można tylko dodać: na szczęście ostatni. Pisze Jakub Ciastoń w tejże „Wyborczej”, że jest Armstrong „żywą legendą wyścigu”. To akurat prawda. Problem w tym, o czym ta legenda opowiada i jakie jest jej ogólniejsze przesłanie.
Przed laty był Armstrong zupełnie przeciętnym kolarzem. W 1995 r. zajął w „wielkiej pętli” trzydzieste szóste miejsce, ponad godzinę za Miguelem Indurianem, w 1993, 1994 i 1996 r. wyścigu nie ukończył. Potem ogłosił, że ma raka jądra (nadając temu od początku maksymalny rozgłos) i na trzy lata zniknął z peletonu. Wrócił „pokonawszy chorobę”, jak zachwycała się prasa, w 1999 r. i od razu w cuglach zwyciężył. Tak zrodził się bohaterski i jakże publiczności potrzebny mit wielkiego zmartwychwstania. W tej sytuacji nieliczni sceptycy, przypominający, że w trakcie kuracji nowotworowej szpikowany był Amerykanin środkami kategorycznie zakazanymi wszystkim innym cyklistom, które sztucznie podniosły jego wydajność fizyczną na niebywałe wyżyny, zostali natychmiast wyciszeni i skarceni. Po pierwsze bowiem, jak można wsadzać nos w chemię, kiedy chodzi o życie. Po drugie, stała się rzecz podniosła, niebywała, pozytywna, taka właśnie, jakiej pragną kolorowe magazyny, więc istnym łajdactwem jest psucie zbiorowego święta, a nawet rzucanie nań najmniejszego choćby półcienia.