Trudno wytłumaczyć zamach w Szarm el-Szejk. Jak w państwie policyjnym, wyczulonym na ekstremistów religijnych i walczącym z nimi od dawna, a nadto w kurorcie strzeżonym przez wojsko, gdzie na ulicach w części arabskiej dzień i noc czuwają posterunki żołnierzy z bronią maszynową za przesuwanymi płytami pancernymi – można spokojnie wypełnić cztery samochody ładunkami wybuchowymi i zabić prawie sto osób? Terroryści – jakby demonstracyjnie – okazują swą przewagę nad siłami bezpieczeństwa na świecie. Podobnie w Londynie. Angielski dziennikarz przypomniał Churchilla, który mówił, że największe uczucie satysfakcji ogarnia nas wtedy, kiedy przypadkiem wyjdziemy z łap śmierci. W Londynie – w dwa tygodnie po 7 lipca – materiał wybuchowy zawiódł terrorystów, eksplodowały tylko zapalniki, ale satysfakcji, którą opisuje Churchill – nie może być. Terroryści działali w mieście szczególnie strzeżonym, przed nosem policji już zaalarmowanej, przy wywiadzie pracującym na najwyższych obrotach. Nie policja udaremniła ich zamachy, lecz przypadek. Marna to pociecha.
Trudno się dziwić komentatorom, którzy mówią, że to początek trzeciej wojny światowej albo – jak nasz ekspert gen. Stanisław Koziej – że Al-Kaida to nowe mocarstwo światowe. Jednak to sądy całkowicie intuicyjne. Skoro wywiad o sprawcach zamachu nic nie wiedział ani przed 7 lipca, ani przed 21 lipca, ani przed 23 lipca, to skąd niby wiadomo, że mamy do czynienia z siecią podporządkowaną jednolitemu dowodzeniu? Może raczej z grupami powołującymi się na Koran i proroka, które mogą tylko wiedzieć o sobie z Internetu i telewizji?