Sylwester Latkowski przyzwyczaił nas do mocnych tez: z „Blokersów” dowiadywaliśmy się, że jedynymi autentycznymi artystami w tym kraju są hiphopowcy; „Gwiazdor” – opowieść o Michale Wiśniewskim, frontmanie zespołu Ich Troje – pokazywał piosenkarza osaczonego przez media i pozbawionego krztyny prywatności. W „Nakręconych” reżyser przekonuje nas, że dramatyczna sytuacja polskiej fonografii to efekt knowań i degeneracji, które stały się normą w naszym przemyśle muzycznym.
O faktach nie ma co dyskutować: wiadomo, że w rozrywce dzieje się źle. Nakłady nośników fonograficznych spadają u nas jak w mało którym kraju na świecie, o czasach prosperity z połowy lat 90. dawno zapomniano, a producenci co chwila muszą obniżać limit pozwalający przyznawać Złote Płyty (obecnie wystarczy sprzedać śmieszne 35 tys. egzemplarzy), by w ogóle komuś jeszcze można było je od święta wręczyć.
Dlaczego tak się dzieje, opowiadają Latkowskiemu dziennikarze, rzadziej muzycy, którzy doświadczyli niegodziwości ze strony producentów, prawie w ogóle – z wyjątkiem EMI – nie wypowiadają się szefowie majorsów, czyli działających w Polsce koncernów fonograficznych. Czasy są trudne, więc każdy walczy o swoje w brutalny sposób. W „Nakęconych” Piotr Metz, niegdyś związany z RMF FM i Radiostacją, ostatnio z Radiem Eska, opowiada, że wielokrotnie proponowano mu łapówkę, byleby tylko jako główny utwór tygodnia (tzw. power play) prezentował odpowiednią piosenkę, Marek Szpendowski, szef Viva Artu, który zorganizował w ubiegłym roku koncert Rogera Watersa w Warszawie, z rozbrajającą szczerością przyznaje, że producent koncertu i agent artysty zawsze próbują siebie oszukać, a cała zabawa sprowadza się do tego, by czynić to w sposób cywilizowany (czyli nie zabierać drugiemu zbyt dużo, do 2 proc.