Premier wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego, gdy oznajmiał o zmianach w rządzie. Zrobił to przecież efektownie, szybko, z zaskoczenia. Minęło jednak zaledwie kilka dni, a okazało, że od zmian w Radzie Ministrów problemów nie ubywa, a wprost przeciwnie. Afera Rywingate rozwija się w najlepsze i zapewne będzie miała jeszcze długi żywot, gdy publiczne przesłuchania rozpocznie sejmowa komisja śledcza. W szeregach SLD widać nadciągające burze, gdyż sposób dymisjonowania ministrów, nawet przywykłym do politycznych bojów kolegom, wydaje się nazbyt obcesowy. Dynamicznie postępuje rozpad w służbie zdrowia, a więc w sferze, w której premier żadnych porządków nie zrobił.
Nawet ubytek jednego ministerstwa ledwie zauważono, choć na ogół opinia publiczna w przeszłości na takie ruchy bywała wrażliwa. Teraz już wie, że nie musi to oznaczać zmniejszenia administracji, może zaś oznaczać jeszcze większy bałagan. Dość charakterystyczne jest, że powstanie nowego resortu przyjęto w sferach politycznych i gospodarczych ze spokojem nie dlatego, że uznano pomysł za dobry, ale prawie wyłącznie dlatego, że na jego czele stanął prof. Jerzy Hausner. Jest to więc raczej wiara w człowieka i jego kompetencje niż w wagę niejasnych i wątpliwych reform strukturalnych.
Grom po biesiadzie
Zmiany dokonane w rządzie mają charakter przypadkowy, chaotyczny, a podteksty niejasne. W miarę precyzyjnie odtworzyć można właściwie jedynie ich przebieg, ale nie jakiś głębszy zamysł, zwłaszcza zaś taki, że premier na nowo przemyślał priorytety swego rządu po zakończeniu negocjacji o przystąpieniu do Unii Europejskiej, że postanowił coś usprawnić, nadać gabinetowi nowy impuls. Wydaje się zresztą, że na żaden namysł czasu nie było. W sobotę, 4 stycznia, minister gospodarki Jacek Piechota został poinformowany, że w poniedziałek oczekuje go premier.