Dlaczego właśnie teraz, gdy prace nad ustawą o Narodowym Funduszu Zdrowia są już na finiszu, a od początku stycznia – po przyjęciu niemal przez cały Sejm poprawki posłów Prawa i Sprawiedliwości do obowiązującej ustawy o ubezpieczeniu zdrowotnym – dopłacimy do 7,75 proc. podatku na zdrowie daninę w wysokości 0,25 proc., minister finansów żąda odkręcenia całej sprawy? Trudno podejrzewać Grzegorza Kołodkę o przesadne przejmowanie się dolą podatnika. Chodzi raczej o zupełnie nieoszacowane koszty poboru nowej składki, która podzielona na dwie nierówne części wymaga przeprogramowania systemów ZUS, nakłada na pracodawców oraz aparat skarbowy nowe obowiązki i poza całym zamieszaniem pociąga za sobą wydatki, które w żaden sposób nie przełożą się na oszczędności ani na poprawę funkcjonowania ochrony zdrowia.
Wzrost składki obciąża zresztą dochody netto tylko pewnej grupy społeczeństwa (zatrudnionych i pracujących na własny rachunek), która od początku finansuje całą opiekę zdrowotną rolnikom i bezrobotnym, za których składki płaci budżet państwa z naszych podatków. Nowy podatek zostałby źle przyjęty przez emerytów, którzy uskarżają się na niską rewaloryzację. Niewątpliwie pomogli mu w negatywnym nastawienu Kołodki posłowie SLD-UP z sejmowej komisji zdrowia, którzy – przy milczącym poparciu Mariusza Łapińskiego – odebrali
szefowi finansów realny wpływ na Narodowy Fundusz, o który wcześniej zabiegał w projekcie rządowym (chodzi tu także o obsadę stanowiska szefa Funduszu) Niewykluczone jednak, że rząd ostatecznie zgodzi się na utrzymanie 8-procentowej składki, ale bez corocznego podwyższania jej o następne 0,25 pkt.