Transylwania. Ziemia, gdzie w księżycowe noce stromy lot nietoperzy przypomina o Draculi. Zamek księcia nadal stoi w legendzie, czerń nieba w oczach turystów zmienia się w połę jego płaszcza. Wiele opowieści związanych jest z tym zakątkiem Rumunii: wampiry, jęki wbijanych na pal, karczmy, w których straszy widmo arendarza podającego pisany krwią rachunek.
Ale tej opowieści niepodobna wymyślić, żaden scenarzysta wyspecjalizowany w horrorach nie potrafiłby wyobrazić sobie sceny, jaka rozegrała się w Dragomiresti, rumuńskiej mieścinie przyłączonej do Węgier. Mamy rok 1944. W hotelowym numerze poniewierają się na podłodze bębny, skrzypce, harmonia, gitara. Każdy z instrumentów jest jak dla dziecka. Grający na nich są mali – osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. To lilipuci, karły, niziołki. Artystyczna rodzina Ovitzów, atrakcja koncertowych tras. Mali ludzie tańczą, śpiewają, grają. Mają swoją wierną publiczność znającą ich od lat, podziwiającą ich szyk i elegancję – fraki, krynoliny, cylindry, biżuterię, perfekcyjne makijaże. Zatrzymujące czas, powielające złudzenie, że artystki dalej są nastolatkami, a mężczyzn nigdy nie tknie siwizna.
Do tej pory Ovitzom udawało się uniknąć zagrożeń, jakie niosła wojna, lokalna odmiana faszyzmu, rasistowskie paragrafy wprowadzane do kodeksów. Teraz, po wkroczeniu Niemców, w Dragomiresti ma powstać getto. W hotelowym pokoju kobiety z rodu Ovitzów szyły więc opaski, wykrawały z materiału gwiazdy Dawida dostosowane do wzrostu tych, którzy mieli je nosić. Dźwięk nożyc, terkot zminiaturyzowanej, robionej na zamówienie maszyny do szycia – tego nie da się napisać z wyobraźni. Trzeba zawierzyć pamięci osiemdziesięcioletniej Perli Ovitz, opowiadającej o lekcji krawiectwa dwójce dziennikarzy.