Archiwum Polityki

Moja miłość do aktorki

Moja miłość do aktorki Joanny Pokojskiej eksplodowała na przedstawieniu „Pokojówek” w teatrze Ateneum i dalej jest wybuchowa. Michaił Bułhakow – jakby tę dziewczynę zobaczył na scenie – umarłby z zachwytu; do tego stopnia jest to uroda i osobowość bułhakowowska. Rozumiem przez to osobliwe połączenie magii, tajemnicy i rzemiosła.

Elementarną zasadą „Pokojówek” jest przeistoczenie, trwa w tym dramacie nieustanna egzystencjalna przebieranka. Pokojska – co widać gołym okiem – aktorski dar przeistaczania dostała wprost od Pana Boga. Raz jest czystą zmysłowością, raz tandetną kabotynką, raz ordynarną sługą, raz pełną skrywanych namiętności heroiną, raz cwaną plebejuszką, raz wyrafinowaną arystokratką, raz zabójczynią z plamą krwi na obliczu, raz niewinnym dzieckiem, raz postacią tragiczną, raz babą-komikiem. A jak tańczy albo jak poprawia (zmienia) przed lustrem makijaż, albo jak nakłada perukę, albo wdziewa suknię czerwoną – szkoda gadać. A raczej gadać się nie da – człowiek niemieje z zachwytu. Siedziałem w teatrze, gapiłem się jak urzeczony w rudy łeb Joanny Pokojskiej, blask jej oczu rozświetlał scenę. Jest w tej postaci wszystko, co jest u Geneta, a z powodu niebywałego i jakby specjalnie do „Pokojówek” przydatnego temperamentu – jest więcej. Niczego poza zachwytem sztuka nie musi, może nawet nie powinna, dawać.

Całe przedstawienie jest zresztą niezwykle precyzyjnie i inteligentnie zrobione. Genet jak każdy geniusz bywał w swej genialności nierówny, a dzieło jego – nigdy niełatwe – starzeje się bardzo osobliwie i jest przez to coraz trudniejsze. Trzeba odwagi i umiejętności, by teraz, w czasach – delikatnie mówiąc – prostoty, brać się za genetowskie finezje.

Polityka 4.2006 (2539) z dnia 28.01.2006; Pilch; s. 94
Reklama