Kaczyńscy od początku (w 2001 r.) budowali partię kadrową, niedużą (do dziś nie przekracza 10 tys. członków), zwartą, nad którą można zapanować i sprawdzić niemal każdego działacza. PiS powstawał na kontrze do molochów w rodzaju SLD czy PSL, które mogą w terenie długo obumierać i nikt w centrali nawet tego nie zauważy. „Partia nasza jest specjalnie tak zbudowana, że dzisiaj liczy członków bardzo mało, ale będziemy ją rozbudowywać na zasadzie osobistych decyzji” – powiedział Lech Kaczyński w „Trybunie” cztery lata temu.
Najwyraźniej nadszedł czas partii autorskich. Liczy się nie armia, ale gwardia, polityczni komandosi, którzy przed wyborami spadają na wybrany teren i przez uczestnictwo w wiecach i zebraniach gminnych obejmują ideowe przywództwo. Stąd pomysł na wiosenne tournée po całej Polsce.
Tak ukształtowane, skadrowane ugrupowanie postawiło konsekwentnie na „skadrowany” elektorat będący lustrzanym odbiciem partii. Bliźniacy, trzeba przyznać, zastosowali skuteczną formułę, poszukali mianowicie precyzyjnie określonego politycznego adresata, ponieważ dobrze dobrana mniejszość, jak się okazuje, pozwala rozdawać karty w Sejmie. PiS według sondaży jest popierane dzisiaj przez ok. 21–23 proc. wyborców, przy ok. 50 proc. zdecydowanych głosować w najbliższych wyborach. Oznacza to, że ma realnie poparcie 11–12 proc. całego elektoratu. Wydaje się – bardzo mało, ale wszystko wskazuje na to, że zupełnie wystarczy, aby rządzić w Polsce, a przynajmniej być głównym koalicjantem, bez którego nie może zapaść żadna decyzja. Czas wielkich wyników, w rodzaju 40 proc. dla SLD, na razie się skończył i być może w PiS zrozumiano to najszybciej.
Patent PiS na skadrowanie wyborców ma wiele zalet. Nie trzeba kokietować wszystkich, ale tylko ściśle wybranych, którzy są na tyle liczni, że pozwolą dojść do władzy, a przy tym zwarci i wierni liderom, podatni na jeden rodzaj argumentacji.