W 1994 r. w wojnie punków ze skinami, a właściwie wszystkich ze wszystkimi i policją, zdemolowano miasto, co ostatecznie przesądziło o zawieszeniu kolejnych edycji festiwalu. Weterani tej wojny są dziś w większości statecznymi ojcami i matkami. Mają pieniądze, które mogliby przecież zostawić w Jarocinie – tak przynajmniej widzą sprawę włodarze, sami też wkraczający właśnie w wiek średni: burmistrz i jego zastępca, przewodniczący rady miejskiej, kierowniczka w urzędzie miejskim i szef domu kultury. – W ostatnim czasie reaktywował się zespół sprzed lat, założono nowe – opowiada wiceburmistrz Robert Kaźmierczak, rocznik 1974, od dziecka mieszkaniec bloku tuż obok amfiteatru (klatka pierwsza, gdzie co roku sypiały pokotem spite punkowe załogi). – Powstał metalowy Random Justice, w którym gra między innymi najzdolniejszy w mieście grafik, znów zaczęło grać Acapulco, w którym punkuje brat szefa przewodniczącego rady ze swoim piętnastoletnim synem. Gdy więc wiceburmistrz usłyszał w telewizji, że łódzki IPN odnalazł materiały SB dotyczące Jarocina, opowiada, to wszystko zaczęło mu się łączyć w całość. Zadzwonił do IPN z propozycją. Ustalili: będzie festiwal muzyczny z towarzyszącą mu wystawą. Zdjęcia da IPN, pieniądze – miasto i hotel Jarota. By przyciągnąć młodzież i jakoś nawiązać do tradycji, wszystko miało się odbyć w konwencji powrotu do PRL. To znaczy: z taśm trochę starych przemówień partyjnych, trochę zaczepiania, tak, jak to kiedyś robili esbecy (w tych rolach urzędnicy miejscy, w ramach obowiązków służbowych). A wszystko pod transparentami, wśród butelek po mleku i szyldów Peweksu.
Przyciągano w pierwszy piątek i sobotę czerwca.
Z czasem plan się rozrósł o kino. Bo najpierw Piotr Łazarkiewicz wyraził gotowość do udostępnienia nieocenzurowanej wersji swojej, kręconej w Jarocinie, „Fali” z 1985 r.