Na dwa dni przed planowaną premierą „Przebudzenia Julii” w stołecznych Rozmaitościach reżyser Redbad Klynstra płynnie opowiadał w mediach, jak bardzo jego Julia jest rozbudzona, po czym w dniu premiery okazało się, że jednak zaspała i jeśli dobrze pójdzie, to obudzi się po wakacjach. Przykład idzie z góry. Największą loterią było ostatnimi czasy wybranie się na premierę do teatru Dramatycznego, gdzie Krystian Lupa przez kilka miesięcy cyzelował „Wymazywanie” i „Niedokończony utwór na aktora”, a Jerzy Jarocki mordował się z Gombrowiczem. Kolejne daty premier wyciągane były jak króliki z kapelusza, aż w końcu do tej ostatniej w ogóle nie doszło. Więcej szczęścia miał do Jarockiego Teatr Narodowy, gdzie termin premiery „Błądzenia” co prawda kilkakrotnie przesuwano, ale w końcu spektakl można było widzom pokazać. Obecnie Jarocki pracuje tu nad „Kosmosem”, którego premierę przełożono właśnie na po wakacjach. W ślady mistrzów, niestety nie pod względem artystycznym, idą ich młodsi i mniej renomowani koledzy. Utrzymującą się modą jest niekończenie przez reżyserów rozpoczętych spektakli (np. „Merylin Mongoł” w teatrze Studio czy ostatnio „Transfer” we Współczesnym), których premiery – przesunięte – odbyły się tylko dlatego, że reżyserów zastąpili dyrektorzy teatrów. Jak z powyższego wynika, chodzeniu na premiery towarzyszy ostatnio dreszczyk emocji. Jeszcze zanim kurtyna pójdzie w górę. Czy w ogóle pójdzie.