Usłyszałem w telewizji sprostowanie. Rzecznik rządu Rzeczypospolitej (czy może MSZ?) wyjaśniał, że jego przełożeni nie zwracali się do Rosjan z żądaniem przeproszenia narodu polskiego za to, że Armia Czerwona zatrzymała się na wschodnim brzegu Wisły i nie przyszła z pomocą powstańcom. Nie mam żadnych podstaw, by wątpić w słowa rzecznika. Jeśli oświadcza, że takowego démarche nie było, to na pewno wie, co mówi. Skądinąd jednak w tejże telewizji obejrzałem szereg osobistości tak z kręgów opozycji jak i co najmniej zbliżonych do obecnej władzy, które jeśli nawet nie żądały, to wyrażały ubolewanie bądź oburzenie, że rzeczonych przeprosin nie było. Ulotne słowa? Zapewne. Budzą one jednak niejakie wątpliwości natury logiczno-historycznej.
Podług obowiązującej w PRL wersji dziejów pozostawaliśmy podczas II wojny światowej, a przynajmniej od czerwca 1941, choć tej cezury czasowej raczej nie zauważono, w braterstwie broni ze Związkiem Radzieckim, z którym też współzwyciężyliśmy w Berlinie. W takiej prostej i jednoznacznej wykładni nieudzielenie pomocy powstańcom stawało się nieznośnym dysonansem. Żeby zachować spójność logiczną, lansowano więc twierdzenie, że owszem wojska z prawego brzegu rzeki usiłowały pomóc Warszawie, okazało się to jednak militarnie niemożliwe. Dowodem miało być lądowanie pododdziałów 3 Dywizji Piechoty I Armii Wojska Polskiego na przyczółku czerniakowskim 15–17 września 1944 r. W miejscu desantu położono okazałą płytę z brązu i granitu, co się zresztą chłopcom od Berlinga wysłanym dla propagandy na pewną niemal śmierć, a którzy w straceńczej akcji walczyli z oddaniem, należało.
Potem obchodzono na przyczółku mniej lub bardziej uroczyste rocznice.