Wariaci zdarzają się wszędzie. Nawet w domu wariatów – zauważył G.B. Shaw. Angielski dramaturg nie przewidział, że jeszcze osobliwszym miejscem wysypu osobników fiźniętych, cierpiących na kuku na muniu bywa parlament. Jeden z posłów Prawa i Sprawiedliwości doszedł do wniosku, że pora wreszcie z tym skończyć. No i zaproponował, by można było zostać posłem dopiero po przedstawieniu świadectwa od psychiatry. Wyobrażam sobie rozmowy w Tworkach:
– Mam dwóch Napoleonów, trzech cesarzy chińskich – zwierza się na dyżurze pan doktor koledze.
– O, ja mam cięższy przypadek: facio biega po ogrodzie i krzyczy, że chroni go immunitet.
Dowcipy o wariatach mają zaskakująco trzeźwe pointy – to opinia aforysty z epoki, kiedy Sejm był dotknięty niemotą ideolo. Istotnie, pointy żartów opowiadanych wówczas pozwalały zadumać się nad bogactwem psychiki, nie dającymi się zaszufladkować wariantami losu.
– Panie doktorze – żali się pańcia. – Mój mąż zwariował. Jemu wydaje się, że jest koniem na Służewcu.
– Proszę go przyprowadzić do mnie. Jakoś zdołam mu to wyperswadować.
– Ale panie doktorze, on wygrał już trzy gonitwy.
Gdyby na tego konika stawiała prawniczka z Krajowej Rady, nie byłaby zadłużona po uszy. Obstawiała nie te koniki, nie tych dżokejów, aż zabrakło jej nie tylko kasy, ale i słów w dokumentach.
Opowiadano mi o antymózgowcu, zaburzonym członku grupy towarzyskiej z okolic Pruszkowa. Zgłosił się do biura podróży. Grecja go nie zainteresowała, na Hiszpanię nie reflektował, Turcję skwitował wzruszeniem napakowanych ramion, Portugalię zbył lekceważącym prychnięciem.
– A może wybrałby się pan na safari? – zaproponował ajent.