Teoretycznie każdy powinien być z takiej kary zadowolony. Skazany, bo zachowuje wolność, więziennictwo, bo nie przybywa mu mieszkańców do ponad miarę zapełnionych celi, społeczeństwo, bo zyskuje wartość w postaci darmowej pracy, pedagodzy penitencjarni, bo od dawna przypominają, że więzienie produkuje recydywistów (ponad 50 proc. więźniów było już poprzednio karanych).
Na razie jednak tylko co dziewiąty podsądny (2003 r.) ukarany został w ten sposób. Dla porównania: na pozbawienie wolności z zawieszeniem skazano w tym samym roku pięć razy więcej osób. Skąd ta dysproporcja, skąd oszczędność w sięganiu po ograniczenie wolności? „Aż jedna piąta badanych sądów nie doprowadziła w swoim rejonie do wskazania przez organy samorządu zakładów pracy zatrudniających skazanych... Z kolei jedna trzecia badanych sądów nie wykazuje inicjatywy związanej z poszukiwaniem miejsc pracy dla skazanych, albo ta inicjatywa nie jest skuteczna” – pisze dr Janusz Zagórski, pracownik Biura Rzecznika Praw Obywatelskich w swej pracy poświęconej karze ograniczenia wolności (Warszawa 2003 r.).
Niechęć do korzystania z bezpłatnej pracy skazanych to tylko pozorny paradoks. Za pracę taką bowiem pracodawca nie płaci wprawdzie wynagrodzenia, ponosi jednak inne, wcale niemałe wydatki. Badania lekarskie, ubezpieczenie, przeszkolenie bhp, odzież robocza, nadzór nad skierowanymi do pracy – wszystko to kosztuje i obciąża pracodawcę. Musi on także, szczególnie w małych ośrodkach dotkniętych klęską bezrobocia, liczyć się z miejscowymi nastrojami. Kiedy na pracę czekają rzesze bezrobotnych, każde zatrudnienie skazanych budzi oburzenie i sprzeciw.
Na miejsce w więzieniu czeka blisko 30 tys. skazanych. Na miejsce pracy bezpłatnej czeka się również, bywa że nawet i pół roku.