By zrozumieć oszałamiający sukces wynalazku Sergeya Brina i Larry'ego Page'a, wystarczy usiąść przed podłączonym do Internetu komputerem. Cienki ekran monitora i klawiatura dzieli od bezkresnego morza informacji – szacuje się, że zasoby sieci liczą astronomiczną liczbę 92 petabajtów danych, czyli 92 miliony gigabajtów, co przekłada się na biliony stron internetowych. Dla porównania dysk przeciętnego komputera ma pojemność kilkudziesięciu gigabajtów. Każdego dnia w sieci przybywa 60 terabajtów nowych informacji. Większość z nich jest zupełnie nieużyteczna. Jak zatem nie zginąć w otchłani, w której śmieci zalegają obok pereł?
Potrzebne jest narzędzie do przeszukiwania tych zasobów. Dla internauty wyszukiwarka jawi się w sposób bardzo prosty – wystarczy wpisać w okienko interesujące hasło, wcisnąć polecenie „szukaj”, by po chwili... Otóż to, po chwili zazwyczaj otrzymuje się setki, jeśli nie tysiące odpowiedzi. To mniej niż pierwotne miliardy, ale i tak zbyt wiele, by przebrnąć. Istotne jest, by kolejność wskazanych przez wyszukiwarkę odniesień odzwierciedlała jakąś logikę.
Page i Brin wpadli na genialny pomysł.
Wymyślona przez nich w 1998 r. wyszukiwarka Google nie tylko mozolnie przegrzebuje się przez informacyjny ocean, ale jednocześnie ocenia wartość odpowiedzi. Pierwsze na liście znajdą się te adresy, do których prowadzi największa liczba odniesień z innych stron. Studenci ze Stanfordu wyszli bowiem z założenia, że użytkownicy Internetu najlepiej oceniają wartość strony WWW. Do witryny kiepskiej nikt nie da odnośnika, strona dobra przyciągnie tłumy i jest też prawdopodobnie najbliższa odpowiedzi, jakiej poszukuje internauta.
Pomysł twórców Google'a sprawdził się doskonale.