Z roku na rok przybywa ludzi, którzy zaatakowani zawałem zdołali go szczęśliwie przeżyć. Ważna jest szybka i właściwa interwencja lekarza, stąd oburzenie incydentami takimi jak ten, który zdarzył się w Częstochowie na początku roku. Chory z zawałem zmarł w karetce, bo pogotowie przez godzinę szukało dla niego miejsca w szpitalach całego województwa śląskiego. Wciąż jedna trzecia Polaków nie dociera na czas do pracowni hemodynamicznych, gdzie można mechanicznie udrożnić zatkane naczynie lub podać leki rozpuszczające skrzep.
Ale w Wielkopolsce i Małopolsce preparaty te podawane są już w karetkach, dzięki czemu śmiertelność na zawał serca spadła tam z 38 do 4 proc. – W ciągu godziny nie przewieziemy chorego do Krakowa – mówią lekarze z zakopiańskiego pogotowia. Ten sam argument słychać w Gnieźnie oddalonym od Poznania 50 km. Zespół ratunkowy rozpoznaje zawał, natychmiast podaje choremu lek rozpuszczający skrzep i spokojniej jedzie do szpitala. Pacjent wraca do zdrowia. Na jak długo?
Zwykły hazard
Większość ludzi po zawale prowadzi normalne życie, ale u dużej grupy rozwija się niewydolność serca – choroba podstępna, nie dająca z reguły przez kilka lat żadnych dolegliwości. – Serce nadal pracuje, ale nie ma siły przepompowywać takiej ilości krwi, która sprostałaby potrzebom wszystkich tkanek i narządów – mówi prof. Mirosław Dłużniewski, kierownik Kliniki Kardiologii II Wydz. Lekarskiego Akademii Medycznej w Warszawie. Gdy pacjent zacznie skarżyć się na zadyszkę podczas wysiłku, duszność w nocy, obrzęki wokół kostek – pozostaje niewiele czasu na ratunek. – Podstawowym celem leczenia niewydolności serca jest spowolnienie postępu choroby – wyjaśnia prof. Dłużniewski. – Niestety doprowadza ona do śmierci połowę chorych w ciągu zaledwie pięciu lat od pojawienia się pierwszych objawów.