Kolejka linowo-terenowa na Gubałówkę to w lecie i w zimie kura znosząca złote jaja Polskim Kolejom Linowym. W zimie wywozi na górę głównie narciarzy. W ubiegłym sezonie wjechało milion osób. Tym samym daje też żyć dziesiątkom zakopiańskich rodzin, prowadzących interesy pod dolną stacją i na szczycie. W grudniu ub.r. rozeszła się wiadomość, że za zarzynanie tej kury zabrała się rodzina Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna, posiadająca kilka działek przecinających w poprzek południowy stok narciarski równoległy do kolejki.
To najpopularniejsza, wręcz kultowa trasa. Biegnie po gruntach 30 właścicieli, a największym jest PKL, spadkobierca Ligi Popierania Turystyki, która w 1938 r. wybudowała kolejkę. W grudniu ub.r., po raz pierwszy w historii kolejki, PKL ustawiły na narciarskiej trasie znak zakazu. – Do narciarzy nic nie mamy, niech jeżdżą po naszej ziemi, ile chcą – mówi Byrcyn. – Nam chodzi tylko o to, żeby kolejka wykonała ciążący na niej sądowy wyrok i przestała bez zezwolenia wchodzić na naszą własność.
Martwa trasa
Byrcynowie mają w kieszeni kilka wyroków orzekających, że PKL prowadzą na ich gruntach nielegalną działalność; w tym najważniejszy – z kwietnia 2005 r. – nakazujący rozebranie położonych bez ich zgody urządzeń do naśnieżania i zakazujący naruszania własności, co oznacza, że nie mogą tam wjeżdżać ratraki.
– Bez tego kawałka cała trasa jest martwa – tłumaczy Paweł Murzyn, dyrektor ds. technicznych PKL. To tak, jakby na ruchliwej drodze rozebrać most. Bez ratraków i naśnieżania nie można dzisiaj przygotować porządnej i bezpiecznej trasy. Szczególnie na południowym stoku. Na górze Gubałówki postawiono więc płot i znak informujący o zamknięciu trasy głównej. – Zagrożone byłoby bezpieczeństwo zjeżdżających.