Życie publiczne nie istnieje bez autorytetów”, napisał znawca przedmiotu prof. Janusz Goćkowski. „Bóg i człowiek ciągle szukają przywódców w różnych dziedzinach”, dodaje kaznodzieja z Chicago J. Oswald Sanders. Wydaje się więc pewne, że odkąd pojawił się człowiek jako istota społeczna, ludzie bezustannie poszukują autorytetów. Nie tylko instytucji, pism, rzeczy duchowych, mistycznych, ale całkiem przyziemnych, osobowych, jako inspiracji, wzoru do naśladowania.
Słowo „autorytet” jest niezwykle pojemne. W Polsce szlacheckiej auctoritas oznaczało np. powagę władzy sejmu czy też majestatu królewskiego, mniej osoby samego króla. Jak w XVI w. pisał jeden z pierwszych tłumaczy Biblii na polski ks. Jakub Wujek, były to instytucje, teksty i osoby, „których należało słuchać, wierzyć, wyznawać, być powolnym a posłusznym, cierpieć a chwały oddawać”.
Autorytet panującego, oparty na „prawach Bożych” i porządku chrześcijańskim, był opoką struktur feudalnych. Moc autorytetu polskiego monarchy, książąt czy wielmoży rosła wprost proporcjonalnie do odległości na drabinie społecznej: na dole tej drabiny panującego postrzegano jak istotę, która może niemal wszystko.
W Polsce średniowiecznej autorytetowi władcy nie nadawano cech nadprzyrodzonych, choć początek dynastii musiał się brać ze zdarzeń nadprzyrodzonych; nie inaczej było z Piastem, którego wedle Galla Anonima odwiedziło trzech tajemniczych przybyszów, piwo rozmnożyło się cudownie, co jako żywo przypominało zdarzenia ewangeliczne związane z narodzeniem Jezusa i cudem w Kanie Galilejskiej. Mieszko, według Galla Anonima, przez pierwsze siedem lat życia nic nie widział. Był ślepy na prawdziwą wiarę jak pogańska Polska, która wreszcie przejrzała w 966 r. na oczy, przyjmując chrzest.