Teoretycznie seans wyznaczony na określoną godzinę powinien się rozpoczynać z dziesięciominutowym poślizgiem. Wiadomo: reklamy stały się obowiązkową częścią filmowego rytuału i każdy kinoman zdążył się do tego przyzwyczaić. Coraz częściej bywa jednak tak, że nawet po upływie 25 minut końca reklam nie widać, a zdenerwowany widz, aby zabić chwile przydługiego oczekiwania, rusza do barku po drugą porcję popcornu i tyje. Szum powracających, a potem chrupiących oraz kompletne rozprężenie na sali kinowej niespecjalnie pomagają skupić się na treści pokazywanego potem filmu, ale to z punktu widzenia reklamodawców nieważne. Gorzej, że wydłużane na siłę bloki reklamowe (specjalizuje się w tym Cinema City, korzystające z braku przepisów w tej dziedzinie) to także swoista antyreklama sieci oraz promowanych w niej towarów. Pomijając fakt, że poważnie nadszarpnięta zostaje cierpliwość kinomana, traci on zaufanie do reklam, których jakość przypomina radosną twórczość u cioci na imieninach. Obok markowych filmików pojawiają się przykładowo siermiężne spoty restauracji śpiewających kelnerów. Wniosek jest prosty: próbuje się nam wcisnąć reklamowy kit. Wybierając się do multipleksu warto więc pamiętać, że punktualność nie zawsze popłaca. A przy okazji zadać pytanie: za co płacimy, kupując nietani przecież bilet? Za film czy za promocję?