Andrzej Szarawarski długo zwlekał z podjęciem decyzji: posada rządowa czy śląskie baronostwo w SLD? Wycofał się ostatecznie do Warszawy, gdy pojawiły się wobec niego zarzuty o złamanie ustawy antykorupcyjnej.
Odchodzący baron był jeszcze w stanie wskazać swojego następcę – wiceprzewodniczącego śląskiego SLD, posła Kazimierza Zarzyckiego. Od objęcia przez Szarawarskiego funkcji w rządzie Zarzycki w zasadzie kierował w jego imieniu – złośliwi mówią, że na telefon! – pracami organizacji. Katowicka prasa od razu doczepiła mu etykietę „pierwszego kadrowego”, bo stanął na czele tzw. komisji kadrowej SLD. Wszystko wskazywało na to, że jest jednym z głównych faworytów na schedę po baronie. Szybko jednak okazało się, że sprawy kadrowe to niewdzięczne i niebezpieczne dla polityków zajęcie.
Na początek Zarzycki uderzył w miłą nutę dla elity SLD – zaczął domagać się od premiera zwiększenia w rządzie katowickiej reprezentacji. Takich żądań nie stawiał wcześniej Szarawarski. W tej sprawie doszło do spotkania z Millerem, a po warszawskich i śląskich salonach rozeszły się plotki o partyjnym rokoszu. – Przekazaliśmy jedynie premierowi nasze odczucia, że Śląsk jest niedoceniony i niedowartościowany we władzach centralnych – zaprzecza Zarzycki.
Śląskie korzenie ma prawie co siódmy lewicowy poseł i senator. Apetyt na rządowe stołki był od początku wśród nich ogromny, ale skończyło się bardzo skromnie. Do Szarawarskiego zwracano się tuż po wyborach per panie ministrze gospodarki, lecz został tylko sekretarzem stanu. Poseł Czesław Śleziak dostał tekę sekretarza stanu w resorcie środowiska – teraz, po wyjściu z rządu PSL, został ministrem. To wszystko. Słabą śląską reprezentację we władzach centralnych tłumaczono odreagowaniem Warszawy na poprzednią nadreprezentację w ekipie Jerzego Buzka.