Opublikowany na pierwszej stronie sobotniej „Rzeczpospolitej” list kilkudziesięciu osobistości nauki i kultury wzywający prezydenta do zastąpienia proporcjonalnej ordynacji wyborczej do Sejmu przez ordynację większościową oraz do wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) – to sygnał budujący i niepokojący zarazem. Budujący, bo powstanie takiej inicjatywy oznacza, że kryzys ładu państwowego ujawniony przez sprawę Rywina budzi postawy obywatelskie i wyzwala społeczną energię potrzebną dla uzyskania zmiany. Niepokojący, bo pokazuje, że z troski i bólu wywołanego skandalem mogą wyrastać postawy inteligenckiego populizmu rodzące pomysły zwiększające ryzyko katastrofy, a co gorsza, że w gorącej atmosferze panującej dziś w Polsce takie pomysły mogą uzyskiwać wsparcie osób powszechnie szanowanych, wykształconych i światłych.
Na poparcie swojego rewolucyjnego pomysłu JOW-owcy przytaczają argument, że dziś „prawo wyborcze oddaje wybór w ręce partyjnych funkcjonariuszy. To oni decydują, kto dostanie się na listy kandydatów i jaki jest skład parlamentu”. To oczywiście źle. A więc trzeba partiom „te decyzje odebrać i oddać obywatelom”. Trzeba więc zastosować „sprawdzoną w najlepiej funkcjonujących demokracjach świata” (chodzi zapewne o USA i Wielką Brytanię) „ordynację opartą na jednomandatowych okręgach wyborczych i głosowaniu większościowym według zasady jeden okręg wyborczy – jeden poseł”. To zdaniem JOW-owców spowoduje, że „ludzie odzyskają poczucie odpowiedzialności, wpływ na losy państwa, a politycy mogą stać się prawdziwymi reprezentantami społeczeństwa”. Brzmi to pięknie, ale trudno o bardziej niebezpieczne złudzenie.
Wybory większościowe (choć przy okręgach 2–4-mandatowych) obowiązują dziś w ordynacji senackiej.