Małysz zdobył Kryształową Kulę – trofeum za zwycięstwo w generalnej klasyfikacji Pucharu Świata – po raz trzeci z rzędu, co nie udało się ani legendarnemu Finowi Matti Nykanaenowi (najwięcej wygranych w historii), ani Jensowi Weissflogowi, idolowi naszego skoczka, ani nikomu innemu. Takiej regularności nie osiągnął nikt wcześniej w dziejach tej konkurencji, bo jest to dyscyplina, w której od erupcji formy do całkowitego załamania jest niewielki krok.
Widać to choćby po tym, co działo się w Pucharze Świata w tym sezonie: podczas prestiżowego Turnieju Czterech Skoczni bił rywali na głowę Fin Jane Ahonen, by po tych zawodach zgubić gdzieś dyspozycję i stać się cieniem samego siebie. Sven Hannawald po kilku błyskotliwych zwycięstwach, w tym fenomenalnym rekordzie skoczni w Zakopanem, był faworytem do złotych medali mistrzostw świata w Predazzo, zakończonych dla Niemca klęską. Skoki to nieprzewidywalna konkurencja: w Planicy w pierwszej próbie Małysz zdeklasował rywali skacząc o 10 m dalej od następnego skoczka, by w drugiej stracić przewagę i wygraną.
Batman, orzeł, zawodowiec
Nie tylko skoki zawodnika z Wisły osiągnęły niespotykaną regularność. Także rezonans tych sukcesów – oglądanych średnio przez, bagatela, 10 mln telewidzów – stał się spektaklem społecznym, który miał swoją dramaturgię.
Jak na prawdziwy spektakl przystało, mieliśmy wyrazistego bohatera i to w dodatku po przejściach. Zapowiadał się wspaniale, szybko zaczął wygrywać pucharowe zawody, został obwołany wielkim talentem. I wtedy przyszła kilkuletnia zapaść, a nawet myśli o zakończeniu kariery. Nic więc dziwnego, że odrodzenie formy podczas Turnieju Czterech Skoczni dwa lata temu traktowano w kategoriach cudu.