Wojna w Iraku podzieliła świat, poróżniła dawnych sojuszników i przyjaciół. Także w Polsce – po raz pierwszy – doprowadziła do rozdźwięku w kwestii polityki zagranicznej między opinią publiczną i decydentami. Również my w redakcji, podobnie jak w wielu polskich domach, spieramy się o sens tej wojny, jej prawdziwe przyczyny i możliwe konsekwencje. Mamy problem: wszyscy zostaliśmy postawieni w sytuacji niejednoznacznej, gdy na każdy argument zwolenników tej operacji można znaleźć równie silne racje przeciwników, i odwrotnie. Tkwimy także w jakimś suple emocjonalnym, bo przecież kochamy i podziwiamy Amerykę, razem z amerykańskimi przyjaciółmi przeżywaliśmy szok 11 września, Saddam Husajn, ten iracki Stalin, budzi w nas najgorsze skojarzenia, pamiętamy też, jakie skutki miała dla nas w 1939 r. niechęć europejskich sojuszników do „umierania za Gdańsk”. Jeśli mimo to Polacy tak gremialnie kontestują decyzję władz naszego kraju o bezpośrednim i bezwarunkowym poparciu dla amerykańsko-brytyjskiej ekspedycji do Iraku, to sprawa jest naprawdę poważna.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta nasza wojna, w której, choć symbolicznie, walczą przecież nasi chłopcy, jest jednocześnie jakaś odległa i obca. My w Polsce mamy szczególne powody, żeby żywić nieufność wobec naiwnego pacyfizmu, rozlewającego się w setkach masowych demonstracji po całym świecie, ale tym bardziej dziwi, jak nasze demokratycznie wybrane władze mogły przegrać tę małą wewnętrzną wojnę o zrozumienie polskiej racji stanu. Spodziewałem się, i chyba nie tylko ja, że po podjęciu decyzji o wysłaniu polskiego kontyngentu do Iraku prezydent Rzeczpospolitej wystąpi ze starannie przygotowanym orędziem do rodaków, że odbędzie się (zawczasu) parlamentarna debata zakończona przyjęciem stosownej rezolucji (większość opozycji popiera przecież wojnę z Saddamem).