W epoce przedkomputerowej, kiedy Gośka urodziła syna (1987 r.), jej mąż nie pojawił się w szpitalu z kwiatami. Nie przyniósł też pomarańczy, cytryn ani nawet ogórków. Wcale nie przyszedł, bo pracował. W domu także nie okazywał radości, spychał na żonę wszystkie obowiązki. Wychodził do pracy o świcie, wracał zmęczony. Gośka tonęła w realu (wtedy mówiło się kierat). Jeszcze dwa razy (1989 r. i 1991 r.) mąż robił Gośce to samo. Rodziły się córki. Zupełnie nie zważał na jej ambicje, takie jak nauka, podróże i poznawanie ciekawych ludzi.
Na sprawie rozwodowej (2003–2004 r.) Gośka wygarnęła mu to wszystko publicznie. Przebywała już wówczas w wirtualu i miała porównanie, jak żyją inni ludzie. Są przyjaźni, uśmiechnięci, pewni siebie i ładnie się wysławiają (poprawną polszczyzną). Mąż był zdziwiony i wraz ze swoimi świadkami powtarzał: – Ja uważam, że ten rozwód wynika z komputera.
Mąż chowa buty
Wolność (po 1989 r.) sfrustrowała mieszkańców miasteczka W. Gośka dostrzegała to spacerując z dziećmi. Niegdyś dobrze zapowiadający się robotnicy z braku pracy dołączali do mężczyzn nazywanych przez turystów aznawurami (skajowe kurtki ze ściągaczem, spodnie żagle z wiskozy, w tylnej kieszeni grzebień, gładko zaczesana fryzura), którzy pili na rogach ulic jeszcze w latach 70. Trzeźwi wyjeżdżali. Gośka została sprzątaczką w szkole (pracownik pracy lekkiej). Mąż trzymał się posady w dziale remontowo-budowlanym PKP. Z oszczędności (konieczności) mieszkali u jego mamy.
Życie miało się odmienić, gdy znaleźli kąt w jednopiętrowym bloku za rynkiem. Ale mąż nie rozumiał, że Gośka została stworzona do kawiarnianej dyskusji w ciekawym gronie.