W pewnej chwili kapitan Jack Springer, pilot helikoptera typu Sea Hawk z amerykańskiego lotniskowca „Abraham Lincoln”, pokazał nam, że jesteśmy u celu. Otwarta dłoń, pięć palców – pięć minut do lądowania. To co pojawiło się kilkaset metrów pod lecącym wzdłuż wybrzeża śmigłowcem, było niedawno stutysięcznym miastem i nazywało się Meulaboh.
Nawet gdyby można było mówić, przekrzyczeć ryk silników, nikt nie powiedziałby słowa. Pasażerowie nie odrywali oczu od okien. O tym, że do 26 grudnia, do uderzenia tsunami, mieszkali tu ludzie, świadczył jedynie samotny budynek meczetu.
Dziś połowa Meulaboh to kilometry pogrążonego w burej, wydaje się, że aż lepkiej, mazi niczego. Jakieś deski, jakieś szmaty, pojedyncze cegły.
Sea Hawk obniżył pułap i stało się jasne, że to, co przypominało rzucone byle gdzie pomięte w kuleczki papierki od cukierków, to samochody, a podobna do poletek ryżowych sieć dziwnych, równo poukładanych kwadracików to fundamenty i podłogi domów, które zniknęły.
Jeszcze kilkadziesiąt metrów w dół i wiadomo, czym są te małe pomarańczowe punkty: to plastikowe torby. Tak dużo tych toreb, wszędzie torby, nie tylko pomarańczowe, są jeszcze czarne i niebieskie. Tych nawet więcej. Leżą pojedynczo, w rzędach albo stosach. Jeszcze niżej – i widać już każdy szczegół. Torby pomarańczowe są zapinane na suwaki, a niebieskie i czarne to zwykle worki na śmieci. Nie zapinają się, więc ze środka coś zwykle wystaje. Stopa najczęściej. Albo dłoń. Jedna torba – jeden człowiek. Nie starcza pomarańczowych toreb ani nawet worków na śmieci. Bo w Meulaboh potrzeba ponad 30 tys. toreb i worków.
Wszystkiego brakuje w Meulaboh: czystej wody, jedzenia, lekarstw, paliwa. Wszystkiego.
Miejscowe lotnisko ma zniszczony pas startowy.