Michał Tober nie został delegatem na kongres. – Rachunki są wystawiane w pierwszej kolejności tym, którzy są identyfikowani z ekipą rządzącą – nieważne: Millera czy Belki – mówi Tober. Sam przeczuwa swój polityczny upadek: – Polityka nie jest dla mnie jedyną formą samorealizacji. Prowadzę kancelarię prawną, poznaję ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z polityką. Przekonuję się, że poza polityką istnieje piękny, wspaniały świat.
Rwą się dawne partyjne przyjaźnie. Aleksandra Jakubowska, zawsze otoczona wianuszkiem posłów lewicy, przed Bożym Narodzeniem siedziała w sejmowych ławach sama jak palec. Nikt nie podchodził, nie zagadywał, nie żartował.
– Zobaczyłam ją i aż mnie zakłuło w sercu. Co ta kobieta musiała czuć – wspomina Krystyna Łybacka.
– Millera, do którego jeszcze niedawno nie sposób się było przebić, dawni wielbiciele unikają, a niektórzy nawet się z nim nie witają – zauważa Piotr Guział, warszawski radny SLD, jeden z „młodych niepokornych”.
18 grudnia 2004 r.,
Warszawa, hotel Gromada. Kongres SLD. Na sali ponad tysiąc delegatów, telebimy i wielkie telewizory, w specjalnie przygotowanych salach pracują jak mrówki komisje: statutowa i skrutacyjna. Wszystko stwarza pozory zlotu politycznego giganta. Ale to tylko rutyna i pozory. Prawdziwe nastroje zdradzają na pół żartobliwe kuluarowe dialogi delegatów:
– Jakie plany macie towarzysze na wypadek delegalizacji?
– Podziemie, panowie, podziemie. Bierzcie broszury, znaczki. Na pamiątkę.
– Tak, szanujmy wspomnienia, panowie.
A jednak wielu zebranych wbrew sondażom wierzy, że SLD jest nadal potęgą.