Mówi, że wszystko stało się niechcący: pierwsza wpisała się na listę poparcia pod obywatelskim projektem ustawy o wskrzeszeniu Funduszu Alimentacyjnego. Piętnaście pierwszych osób, zgodnie z ustawą o obywatelskiej inicjatywie ustawodawczej, zostało komitetem inicjatywy obywatelskiej, dwie pierwsze – jego pełnomocniczkami. A potem, w wyniku absurdalnych pomyłek, Sejm nie zezwolił, aby projekt referował zawodowy prawnik spoza komitetu. I padło na pierwszą.
O tym, że w czwartek 16 grudnia 2004 r. wystąpi na transmitowanym przez telewizję posiedzeniu Sejmu, Renata Iwaniec dowiedziała się w poniedziałek. Pociąg miała o drugiej w nocy, a więc się nie kładła. Rano pięć kaw, paczka papierosów u rzecznika praw dziecka (znowu pali) i próbne czytanie tekstu wystąpienia. Z mównicy było już spokojnie, według planu: wytknęła rządowym ekspertom, którzy skrytykowali projekt obywatelski, że wykazali złą wolę, wyśmiewając jako niedorzeczne te same rozwiązania, które od lat funkcjonują w innych ustawach. Częściowo z fiszek odpowiedziała na pytania posłów. Wypadła dobrze. Nawet jeśli, jak mówi, trochę ją rozpraszało, że musi zdążyć na pociąg, bo na piątek nie udało jej się z nikim pozamieniać lekcjami.
Po tym wystąpieniu parlamentarny klub Prawa i Sprawiedliwości postanowił wpisać ją na listę wyborczą swoich kandydatów do Sejmu w najbliższych wyborach.
Miał być spokój
Piętnaście lat życia Renaty, wyjąwszy dwa ostatnie: pracowała w bibliotece, uczyła historii i wiedzy o społeczeństwie najpierw w zawodówce, a potem w szkole podstawowej. – Przyszłe sprzedawczynie nie były zainteresowane, przyszli mechanicy zazwyczaj apatyczni, bo na rauszu. Najuważniejsi byli przyszli kelnerzy – opowiada.
Pierwszy w życiu osobisty kontakt z partią polityczną: lato 2002 r.