Zniesienia pułapu ograniczającego zarobki szefów firm państwowych domaga się Konfederacja Pracodawców Polskich, zrzeszająca głównie przedsiębiorstwa z przewagą kapitału publicznego. Argumentuje, że przepis zawarty w ustawie, popularnie zwanej „kominową”, jest niezgodny z traktatem europejskim, który nakazuje jednakowo traktować firmy prywatne i państwowe. Sęk w tym, że jego uchylenie, zrównanie zarobków nie oznacza wcale równego traktowania obu sektorów. W firmach prywatnych rządzą bowiem prawa rynku, a sytuacja państwowych w dużej mierze zależy od woli polityków. Nawet jeśli – jak banki – funkcjonują w warunkach otwartej konkurencji. Przecież to dzięki politykom PKO BP ma monopol na sprzedaż na rynku pierwotnym papierów Skarbu Państwa, co znacznie wzmacnia jego finansową pozycję wobec prywatnych konkurentów. Z kolei w Polskim Holdingu Farmaceutycznym stan kasy zależy od tego, ile produkowanych tu leków trafi na listy refundacyjne.
Kłopot jest tym większy, że bastionem sektora państwowego nie są poszczególne przedsiębiorstwa, ale całe branże – górnictwo, energetyka. Obie w doskonałej ostatnio kondycji finansowej, co jednak nie jest żadną zasługą kadry zarządzającej. Holdingi węglowe zawdzięczają ją światowej koniunkturze na węgiel. Kiedy jednak czasy były gorsze, rachunki finansowych porażek płacili za nie podatnicy. Z kolei energetycy mogą od nas żądać wysokich cen za prąd, bo nadal korzystają z pozycji monopolistycznej.
Przedsiębiorstwa prywatne i państwowe to są dwa światy. Politycy dają państwowym zarobić, ale w zamian oczekują dobrze płatnych miejsc pracy oraz zamówień dla kolegów. Prawdziwych menedżerów można na państwowym policzyć na palcach, większość pochodzi z politycznego nadania. Za kilka miesięcy zmieni się ekipa rządząca i nowa miotła ich wymiecie.