Film w Indiach to najważniejszy środek masowego przekazu, zakazu i nakazu. Bilet do kina kosztuje około 10 rupii, czyli mniej więcej złotówkę. Matka Teresa żywiła się dziennie za niecałą rupię (a w kinie nie była chyba nigdy w życiu). Niecała rupia – mało to czy dużo? Wielu Indusów żyje jeszcze biedniej, a do kina może pójść raz w życiu, bo cena biletu to dla nich czasem bilans miesięczny. Ale na ten film poszli lub pójdą z całą pewnością.
Technicznie film zrobiony jest bez zarzutu. Co się tyczy scenariusza i pokazywanych obrazów, cenzura zaświadcza, że film można rozpowszechniać. Dziwne, że w kraju, którego mieszkańcy uznają się za największą demokrację w świecie (ze względu na liczbę obywateli mających dostęp do urn wyborczych), działa jeszcze cenzura. Prasę i radio uwolniono od kontroli już dawno, ale nożyczkami cenzorskimi tnie się filmy, bo na ekranie nie może pojawić się nawet niewinny pocałunek. Dlatego film „Czasem słońce, czasem deszcz” opatrzony jest certyfikatem cenzorskim zaświadczającym, że żadnych zdrożnych scen tam nie ma.
Półtora miliarda fanów
„Czasem słońce, czasem deszcz” to film o miłości. Większość filmów indyjskich jest baśniami o miłości. Kultura europejska to rozumie i akceptuje, choć jako temat uważa za niezbyt już atrakcyjne. Ale widz indyjski chodzi na filmy o miłości, żeby zobaczyć coś, czego śladów nie da się dostrzec w normalnym życiu.
„Czym w Europie jest robienie miłości, tym w Indiach jest robienie pieniędzy” – pisał bengalski eseista Nirad C. Chaudhuri. Mówił on, że jeśli matka Bengalczyka usłyszy, iż jej syn się zakochał – dostaje palpitacji serca. Albowiem wedle indyjskich zwyczajów lepiej pokochać kogoś, kogo się poślubiło, niż poślubić kogoś, kogo się pokochało, bo miłość przemija.