Amerykanie mieli nadzieję, że grono zwolenników zyska sobie niedawno powstała i sponsorowana przez nich telewizja Hurra, czyli Wolność. Jednak pomimo intensywnej kampanii reklamowej w Iraku ogląda ją niewiele osób, a jeszcze mniej wierzy w jej bezstronność. Podobnie małym zainteresowaniem cieszą się inne irackie stacje telewizyjne. Królują międzynarodowe – nadawane z satelity Al-Arabija i Al-Dżazira, za czasów Saddama telewizje zakazane.
Obraz Iraku przekazywany przez te popularne stacje nie różni się wiele od przepełnionych przemocą scen, jakie pokazuje polska telewizja. W kolejnych wydaniach dzienników – krew nowych ofiar zamachów terrorystycznych, płoną samochody-pułapki, wybuchają ropociągi. Jednocześnie widz słyszy zapewnienia władz koalicji, że sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. Przeciętny Irakijczyk, gdyby kierował się wyłącznie telewizją, bałby się zapewne wychylić nos z własnego domu, nie mówiąc już o pójściu do pracy, a tym bardziej na głosowanie.
Baranina wyborcza
Walka wyborcza nie toczy się jednak na programy czy plany dźwignięcia kraju z ruiny. Iracki widz, potencjalny wyborca, stawiany jest przed jednym zasadniczym pytaniem: iść do wyborów, czy je bojkotować? Pójście do urny to jasny sygnał: wyborca godzi się na okupację i usprawiedliwia jej działania swoim głosem. Naraża się na niechętne spojrzenia sąsiadów, którzy do głosowania nie pójdą, albo co gorsza: na odwet ze strony ruchu oporu.
Wszystkie partie startujące w wyborach, niezależnie od programu, wrzucane są do jednego proamerykańskiego worka. Nazwiska wielu kandydatów niewiele mówią nie tylko zachodnim komentatorom, ale także samym Irakijczykom; mało kto trudzi się porównywaniem haseł czy programów ugrupowań. – Nie wierzymy w to amerykańskie mydlenie oczu sloganami o demokracji i wolności.