Śmierć Manuela Marulandy miał ogłosić światu jego największy wróg, prezydent Kolumbii Alvaro Uribe. Ale wiadomość o zgonie przywódcy FARC wypłynęła z dwóch innych źródeł. Najpierw w zaprzyjaźnionej telewizji wenezuelskiej Telesur ogłosił ją oficjalnie Timoleon Timoszenko Jimenez, członek sekretariatu ruchu. Potem potwierdził ją minister obrony Kolumbii Juan Manuel Santos, dodając, że w ciągu 44 lat Marulanda sprowadził na kraj tylko „ból, cierpienie, przemoc i śmierć”.
Weteran partyzantki zmarł na atak serca dwa miesiące wcześniej, 26 marca, w jednej z baz partyzanckich, jak podaje FARC, „w otoczeniu towarzyszy i rodziny”. Rodziny w sensie formalnym nigdy nie założył, miał natomiast liczne potomstwo, a jedna z jego córek jest dziś rzeczniczką ruchu. „Został pochowany z honorami, w obecności tysięcy partyzantów i milicjantów boliwariańskich, a także tysięcy Kolumbijczyków i obywateli świata, którzy go cenią, podziwiają i kochają” – powiedział Timoszenko.
Opisać jego życiorys, to opisać dzieje niekończącej się wojny domowej. Urodził się 12 maja 1930 r. na wsi, w rodzinie chłopskiej. Za młodu, jeszcze podczas polowań na ptactwo górskie, zaczęto go nazywać Tirofijo, czyli strzelec wyborowy. Jako 18-latek przyłączył się do oddziału zbrojnego okolicznych chłopów, który okazał się zalążkiem FARC. W latach 40. regularna partyzantka jeszcze w Ameryce Łacińskiej nie istniała, ale jej przyczyny – nędza, latyfundia, brak perspektyw – już tak. Jeszcze dzisiaj połowa ziemi uprawnej w Kolumbii należy do kilkudziesięciu rodzin, a 1 proc. najbogatszych mieszkańców posiada połowę majątku narodowego.
Kolumbia ma stare tradycje partyzanckie. Przed II wojną światową powstawały tu wspólnoty chłopskie i grupy samoobrony, które miały pomagać w organizacji produkcji i zapewniać bezpieczeństwo.