Wszystko wygląda dobrze. Wprawdzie nasz najlepszy skoczek rozkręcał się w tym sezonie powoli, widać jednak wyraźnie, że w końcu wszystko wróciło do normy. A normą dla polskich kibiców są miejsca na podium, najlepiej – na najwyższym stopniu.
Ale skoki to dyscyplina cokolwiek hazardowa, w której warunki atmosferyczne i falowanie formy decydują o jej uroku. Paradoks skoków polega bowiem na tym, że im są popularniejsze i im więcej rozmaitych konkursów, tym trudniej wytypować tego najlepszego.
Niegdyś bywało łatwiej.
Najpierw więc – w 1924 r. w Chamonix – odbyła się pierwsza zimowa olimpiada i ustanowiła pierwszego bohatera wśród skoczków: Norwega Jacoba Thullina Thamsa, który oddał dwa równe skoki – każdy po 49 m. Nie chce się wierzyć, ale to właśnie Norwegowie, rządzący przed wojną narciarstwem klasycznym, byli głównymi przeciwnikami zarówno igrzysk jak i mistrzostw świata rozgrywanych od 1925 r. Nic dziwnego: takim występem zdobywa się laur na całe życie, a niespodzianki są zawsze możliwe.
Niespodzianki te czasami stawały się udziałem polskich skoczków. Kto by pamiętał Antoniego Łaciaka, gdyby nie srebrny medal mistrzostw świata zdobyty w 1962 r. na Średniej Krokwi na oczach stutysięcznej publiczności? Dziesięć lat później skokiem na Okurayamie w Sapporo Wojciech Fortuna zapewnił sobie sportową nieśmiertelność, a warto wspomnieć to także dlatego, że zdobył wówczas nie tylko złoty medal olimpijski, ale także złoty medal mistrzostw świata – zgodnie z regulaminem Międzynarodowej Federacji Narciarskiej. Z formalnego punktu widzenia to więc Fortuna, nie Małysz, jest pierwszym naszym mistrzem świata!
Przypadki takich jednodniowych eksplozji zdarzają się i dziś: w 1995 r. mistrzostwo świata w Tunder Bay w USA wywalczył Tomi Ingebrigtsen.