Z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam niewiele: dom w Przemyślanach na Podolu – z werandą, do której prowadziły drzwi oszklone grubym szlifowanym szkłem (pamiętam je, ponieważ w pewien letni dzień zdołałem samodzielnie zapalić papier trzymając go dość długo w miejscu, gdzie ogniskowały się promienie słoneczne przepuszczone przez grube szlifowane szkło...). Dom był przestronny – od ulicy wyższy, a niższy od strony podwórza i sadu (pamiętam to, ponieważ wyrzucony za karę z domu uderzyłem pięścią w okno od strony podwórza – musiało być więc bardzo niskie, bo miałem wtedy zaledwie 2 lata).
Na podwórzu była piwniczka z daszkiem sięgającym ziemi, w głąb prowadziły schody i tam przechowywano warzywa – głównie ziemniaki, kapustę, buraki (pamiętam to, ponieważ po rozbiciu szyby zostałem za karę wtrącony do tego lochu – na krótko, bo darłem się wniebogłosy). W głębi, w sadzie, był dom dziadków – dwupiętrowy od frontu i parterowy od tyłu, zbudowany z wykorzystaniem silnego spadku terenu (pamiętam to, ponieważ w czasie pierwszej łapanki – miałem wtedy niewiele ponad 3 lata – biegłem z całą dużą rodziną, wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem słońca – aby ukryć się w domu dziadków; wejście do schowka ukryte było pod blachą koło dużego pieca kuchennego – blacha chroniła podłogę przed wypadaniem węgla).
Wtedy, w szarówce, w czasie chłodnego poranka – dopiero świtało – na moich oczach po raz pierwszy zabito człowieka. Była to stara ciotka, która szła tuż za mną i nie zdążyła skręcić na schody, na które ja i cała moja rodzina już weszliśmy. Dlatego nie byliśmy widoczni od strony ulicy, z której niemieccy i ukraińscy policjanci strzelali do ludzi jak do kaczek na polowaniu. Dom dziadków, w którym wtedy ukryliśmy się, był położony nie dalej niż 150 m od ulicy.