Pracownicy kilku szpitali głodują i protestują, aby ich placówki nadal mogły się bezkarnie zadłużać, a prawo nie było jednakowe dla wszystkich. Chodzi o nowy przepis kodeksu postępowania cywilnego, uchwalony przez Sejm już ponad pół roku temu, mający utrudnić niesolidnym dłużnikom życie na koszt wierzycieli.
Do tej pory bankrutowały raczej firmy, które np. wykonywały remonty szpitalom i nie doczekały się za robotę zapłaty. Od ponad tygodnia komornik może już zająć nawet część poborów pracowników zadłużonej placówki, zostawiając im tylko równowartość pensji minimalnej (840 zł brutto). Najbardziej uderza to – i słusznie – w kadrę zarządzającą, która zarabia najwięcej i ponosi odpowiedzialność za ten stan rzeczy. Wcześniej brutalnie pozbawieni zarobku byli pracownicy wierzyciela. Nikt nie kwestionuje zasadności nowego przepisu w przypadku zwykłych przedsiębiorstw. Protestujący pracownicy służby zdrowia, a popierają ich też związki zawodowe, żądają jednak, żeby wyłączyć z nich publiczne szpitale i przychodnie, bo to nie fabryki.
To prawda. Różnica jest taka, że klientami zwykłych przedsiębiorstw są ludzie zdrowi, a szpitali – chorzy. Tylko że protestujący wcale nie walczą o interesy pacjentów, ale o swoje. Połowa z 400 szpitali jest zadłużona, ale nie można powiedzieć, że tonące w długach leczą lepiej, natomiast na pewno są gorzej zarządzane. Te zaś, którym udaje się nie zadłużać, co kilka lat tego żałują – państwo bowiem długi umarza, nagradzając tych, którzy kosztami się nie przejmowali. Ostatnio odpuszczono je w 1998 r., ale od tego czasu publiczna służba zdrowia znów zaciągnęła zobowiązania na 8–10 mld zł. Ile dokładnie? Nie wiadomo.
Niesolidni dłużnicy, którym komornicy zajmują teraz konta, nie są jednak w sytuacji bez wyjścia.