Podczas zeszłorocznej manifestacji antyglobalistycznej w Warszawie można było zobaczyć całkiem sporo dziewcząt i chłopców ze słynnym portretem Che na koszulkach. Takie same koszulki były licznie prezentowane na warszawskim koncercie barda alterglobalizmu Manu Chao. El Comandante ma też swoje polskie strony w Internecie i jest jedną z najświętszych ikon rozmaitych lewicowych organizacji. Wychodzi na to, że w Polsce guevaryści się zdarzają.
Grupa studentów z dziennikarstwa i socjologii. Oczywiście wiedzą, kim był Che Guevara, większość chce pójść do kina na „Dzienniki motocyklowe”, nikt jednak nie przyznaje się, że jest zapamiętałym fanem Che. Marcin z socjologii nazywa Che Jamesem Deanem rewolucji, a pozostali zgadzają się z nim, że ten znany choćby z książki Ryszarda Kapuścińskiego wieczny rewolucjonista ma dużą symboliczną siłę przyciągania. Marcin dodaje, że także odpychania i przypomina sobie sytuację z jednego ze stołecznych klubów studenckich, skąd w trakcie imprezy wyrzucono chłopaka, bo miał na sobie T-shirt z podobizną Che.
Według Marty, która swego czasu udzielała się w różnych kontestacyjnych inicjatywach, Che to najczęściej tylko obrazek. Cztery lata temu spędziła część wakacji na obozie organizowanym przez działaczy trockistowskich. – Sama się dziwiłam – mówi – że w dyskusyjnym obiegu oprócz Trockiego był zawsze Lenin, a Che Guevara pojawiał się najwyżej jako obrazek na plecakach.
– Od dobrych 10 lat ciągle odkrywam, że popularność Che Guevary w Polsce jest znacznie większa, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje – przekonuje Zbigniew Kowalewski, współpracownik wydawanego we Włoszech magazynu „Che Guevara” i redaktor polskiego pisma „Rewolucja” poświęconego „przeszłości, teraźniejszości i przyszłości ruchów rewolucyjnych na świecie”.