Im więcej czasu mija, tym większe mamy historyczne pretensje do świata, a Rosji przede wszystkim. Ostatnia część naszej klasy politycznej gorączkuje się z powodu Jałty. W „Przeglądzie” Bronisław Łagowski usiłuje przywołać zacietrzewionych do rozsądku: „Prezydent Stanów Zjednoczonych i premier Wielkiej Brytanii nie musieli oddawać nas w radziecką strefę wpływów, ponieważ cała Polska była już zajęta przez Armię Czerwoną i niemal cały świat się radował, że posuwa się ona dalej w stronę Berlina. Obecność paromilionowej armii jakiegoś państwa to dużo więcej niż przyznanie temu państwu wpływów na zajętym terytorium. Jakich sił trzeba było, aby tę armię z Polski usunąć. Nie było takich sił na świecie. Tylko politycy takiego autoramentu jak ci, co teraz miotają się na polskiej »scenie politycznej«, spodziewali się trzeciej wojny światowej. Rooseveltowi zarzuca się naiwność, ponieważ rzekomo uwierzył w zapewnienie Stalina, że w Polsce będzie rząd demokratyczny. Dlaczego Roosevelt nie był naiwny, gdy chodziło o interesy amerykańskie? Demokracja w Polsce nic go nie obchodziła. Dlaczego miałaby go obchodzić?”.
Święte słowa, ale kto ich niby będzie chciał wysłuchać. Też chodzi nie tylko o sfery wpływów, w tej sprawie może by i uznali krzykacze fatalizm geopolityczny roku 1945. Jest wszakże i zadra druga: Kresy, Wilno i Lwów, których do końca domagał się rząd londyński, a których los przypieczętowała ostatecznie deklaracja jałtańska w sprawie Polski, stwierdzająca, że wschodnia granica Rzeczypospolitej ma biec wzdłuż linii Curzona, z odchyleniem od 5 do 8 km, a także że „Polska powinna uzyskać istotny przyrost terytorialny na północy i zachodzie”.