Autorzy, Claude Nuridsany i Marie Pérennou, zwrócili na siebie uwagę już kilka lat temu. Ich „Mikrokosmos” obsypany nagrodami, był dokumentalnym zapisem epizodów z życia mieszkańców zwykłej łąki, głównie owadów. Poetycko pokazany świat, o którego istnieniu wielu z nas nie ma pojęcia, był znakomicie sfotografowany. Film przedstawiał zmagania małych istot o przetrwanie i nie miał ambicji, by nieść widzom wielkie przesłanie. Po prostu przepiękne zdjęcia przez ponad godzinę przykuwały uwagę i budziły zaciekawienie.
W „Genesis” Claude Nuridsany i Marie Pérennou poszli dalej – chcieli pokazać stworzenie świata, jego różnorodność, piękno i przemijanie. Uznali, że perfekcyjne zdjęcia przyrody to za mało. Posłużyli się więc narratorem-czarownikiem, który ma skłonić widza do zastanowienia się nad życiem i przeznaczeniem. Czy to się udało? Czarownik używa pojęć, które nie bardzo pasują do afrykańskich legend. Opowiada, jak z próżni powstała na początku Wszechświata materia i energia, a z nich potem gwiazdy, galaktyki, planety, Ziemia i życie na niej. Mówi – u nas głosem Franciszka Pieczki – jak w gorącym tyglu gwiazd rodziły się pierwiastki chemiczne, z których jesteśmy zbudowani. I używa przy tym pojęć z języka naukowego! Ten dysonans między obrazem czarownika a jego narracją zapewne razić będzie widzów, którzy ze szkoły wynieśli elementarną wiedzę o Wszechświecie i pojawieniu się życia na naszej planecie.
To oczywiste, że w filmie adresowanym do masowego odbiorcy konieczne są uproszczenia i metafory; że skomplikowane procesy, które stara się pokazać, trudne są do przetłumaczenia na język zrozumiały dla wszystkich. Zamiast więc próbować godzić poprawność naukową z poetyką afrykańskiej legendy, lepiej byłoby dla filmu zdecydować się na jedną z tych konwencji.