Na podwórku Urszuli i Marka Milczarków kłębi się gromada dzieciaków. Oraz dwa kozły, psy, koty w dużej ilości i kury; chociaż nie znoszą jajek, to, broń Boże, nie do zabicia. Ojciec zastępczy usiłował raz zabić koguta, ale wrócił z lasu z siekierą i żywym ptakiem oświadczywszy, że mordować nie potrafi. Prowadzi firmę budowlaną.
Przenieśli się z synem ze stolicy na podwarszawską wieś, wybudowali dom. Postanowili adoptować dziecko. Oboje byli po rozwodach, więc uznano, że nie spełniają warunków. Wtedy Maria Kolankiewicz, dyrektorka domu dziecka w Warszawie, zaproponowała, by przyjęli Pawła, 4-letnie rumuńskie dziecko z nadpobudliwością ruchową, porzucone po urodzeniu przez matkę w szpitalu. Dziecko jak dziecko – powiedzieli. Bierzemy.
Przyjechała inspekcja z Centrum Pomocy Rodziny. Pochowali przed nią psy i koty (bo może to nie spełnia warunków). Ale któryś wylazł ze schowka i wzbudził sympatię inspekcji oraz pomysł, żeby wzięli więcej dzieci. Przeszli przeszkolenie. Wzięli Magdę. Miała torbiel nowotworową na nerce. Nie może wrócić do dziadków, bo są alkoholikami. A ojciec nie pamięta, że ma córkę.
Potem wzięli Justynę i Adriana, którzy doznali czegoś, czego nigdy, przenigdy dziecko doznać nie powinno. Poszły w ruch tran, witaminy, dentysta i miejscowy ośrodek zdrowia, szalenie życzliwy.
Zostali jedną z pierwszych w Polsce rodzin zastępczych zawodowych, niespokrewnionych z dziećmi, które wychowują. Takie rodziny przeważają w krajach Unii.
Na biedzie jak na drożdżach
Po wojnie wychowywało się w rodzinach zastępczych 75 tys. dzieci, a ta forma opieki miała bogatą tradycję, jednak od końca lat 40. rodzicielstwo zastępcze zaczęto zwalczać.