Młode małżeństwo z prowincji przyjeżdża do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Kiedy małżonkowie wypakowują swój dobytek przed blokiem na bródnowskim osiedlu, ktoś z lokatorów znajduje nieboszczyka pozbawionego głowy. Od tej chwili trup ścielić się będzie gęsto, niesamowite wydarzenia ruszą z niezwykłą prędkością, a młoda para znajdzie się w ich centrum. Tak zaczyna się „Domofon”, debiutancka powieść niespełna trzydziestoletniego Zygmunta Miłoszewskiego. I jest to, dodajmy, rasowy – to jest krwisty – tak jak trzeba horror.
Odradzająca się po 1989 r. literatura popularna musiała w końcu zagospodarować i tę przestrzeń: opowieści z dreszczykiem, niesamowitej, fantastycznej. „Domofon” jest kolejnym horrorem, który pojawia się w ostatnim czasie. Niedawno wydano „Plamę na suficie” znanego publicysty Piotra Zaremby (coś się chyba musi dziać w redakcji tygodnika „Newsweek” skoro obaj autorzy horrorów – Zaremba i Miłoszewski – są tam dziennikarzami), a jeszcze wcześniej czytaliśmy „Kilka nocy poza domem” Tomasza Piątka (tu znowu rzecz się dzieje w środowisku dziennikarskim).
Debiut Miłoszewskiego należy skomplementować. Miłośnik gatunku znajdzie w „Domofonie” pełen repertuar zdarzeń właściwych tego typu opowieściom: tajemnicę, umiejętnie budowany nastrój grozy i strachu, zgrabnie wprowadzone w świat rzeczywisty zjawiska paranormalne. A także niezbędne w dzisiejszych czasach odwołania i aluzje do klasyki: twórczości Stephana Kinga (co oczywiste, wszak to „papież” nowoczesnego horroru!) czy Edgara A. Poego (osobliwie opowiadana „Zagłada domu Usherów”). Miłoszewski ma dar narracji, no i pomysły – z pewnością większość czytelników zostanie zaskoczona finałowym rozwiązaniem akcji.