Janusz Wróblewski: – „Hero” i „Dom Latających Sztyletów” to kostiumowe superwidowiska z gatunku kung-fu. Co spowodowało, że chiński dysydent, realizujący do niedawna realistyczne filmy o ofiarach komunistycznego reżimu, zmienił styl na rozrywkowy?
Zhang Yimou: – Należę do piątej generacji chińskich reżyserów; jako pierwsi ukończyliśmy pekińską szkołę filmową po rewolucji kulturalnej. Zanim dostałem się na studia, pracowałem w wojsku, potem w fabryce jako robotnik. Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę się zajmował wuxia – popularną literaturą poświęconą sztuce walki. Choć jako chłopiec zaczytywałem się nią, uważałem, że jest pozbawiona głębszych wartości artystycznych. Na początku kariery interesowało mnie kino społeczne, mówienie prawdy o codziennych problemach zwykłych ludzi. Później przemysł filmowy się zmienił, poprawiła się sytuacja materialna w kraju. Piąta generacja chińskich reżyserów przestała kręcić podobne do siebie filmy, każdy poszedł swoją drogą. Pomyślałem, że skoro mogę robić to, co lubię, powinienem zrealizować film akcji i w ten sposób spełnić swoje dziecięce marzenie.
Powrót do krainy dzieciństwa nie oznacza w pana przypadku tworzenia filmów dla dzieci. Oprócz atrakcyjnych wizualnie baletowych scen walki „Hero” i „Dom Latających Sztyletów” zawierają szekspirowską wizję ludzkich dramatów i historii.
Z książkami o sztuce walki zetknąłem się po raz pierwszy w latach 60. W okresie rewolucji kulturalnej ich posiadanie było zakazane. Koledzy z narażeniem życia przemycali je z Hongkongu. Dzieliliśmy się nimi, drąc je na równe części. Każdy otrzymywał kilkanaście stron, następnego dnia można się było wymienić. Oczywiście, fabułę dopowiadaliśmy sobie sami.