Bruksela wie, że do zmniejszenia luki ekonomicznej między Stanami i Europą nie wystarczą subsydia dla gigantycznych projektów rządowych, jak choćby Airbus. Potrzeba więcej pieniędzy na badania, więcej zachęt dla innowacji, więcej elastyczności i mniej biurokracji. W przeciwnym razie po to, aby zahamować drenaż mózgów i ucieczkę za Atlantyk, można liczyć wyłącznie na potknięcia Amerykanów. A to defensywna postawa.
Jeden z ambitnych celów zapisanych pięć lat temu w Lizbonie jest taki: uczynić Unię Europejską do 2010 r. najbardziej konkurencyjnym obszarem gospodarczym. Jedna z dróg wiodących w tym kierunku, to zwiększenie wydatków na badania do 3 proc. PKB i podniesienie udziału sektora prywatnego w tych wydatkach z 56 proc. w 1999 r. do 67 proc. w 2010 r.
Baronowa ostrzega
Nie tak dawno Komisja w Brukseli ostrzegała, że luka między USA i Unią w finansowaniu badań pogłębia się na niekorzyść Europy. Trzy czwarte obywateli krajów Unii, którzy w minionej dekadzie zrobili doktoraty w Ameryce, nie planuje powrotu. Do 2010 r. pozostało jeszcze 5 lat. Na razie tylko Finlandia i Szwecja przeznaczają na badania (jak to uzgodniono w UE) 3 proc. PKB. Kanclerz RFN Gerhard Schröder często się chwali, że za jego kadencji federalne nakłady na badania i naukę wzrosły o 36 proc. Czy to wystarczy?
Wprawdzie Europa ma światowej klasy centra badawcze, takie choćby jak Europejska Organizacja Badań Nuklearnych (CERN) w Genewie czy Europejskie Laboratorium Biologii Molekularnej w Heidelbergu, to jednak większość placówek zżera zmora biurokracji. Claude Allerge, były francuski minister edukacji, badań i technologii w socjalistycznym rządzie Lionela Jospina, później, gdy był już szefem paryskiego laboratorium geochemicznego, określił rodzimy system jako anachroniczny i „sowiecki”.