Wiedzieliśmy, że ten dzień musi nadejść: to był prawie cud, że Papież żył tak długo – jakby wbrew swojemu organizmowi. Pamiętam, jak w 2000 r. baliśmy się, że ciężko schorowanemu Ojcu Świętemu nie dane będzie doczekać Millenium, jak modlono się, zwłaszcza w Polsce, aby Pan pozwolił Mu wprowadzić Kościół w Trzecie Tysiąclecie, dopełniając ten niezwykły pontyfikat. Pewnie nie po raz pierwszy okazaliśmy się ludźmi małej wiary: Jan Paweł II, ofiarując nam kolejne lata swej posługi, dał świadectwo niezwykłej siły ducha, łamiącej prawa czasu i ludzkiej biologii.
Pamiętam też w następnych latach coraz bardziej natarczywe rozważania, czy zmagający się chorobami, słabnący na naszych oczach Papież nie powinien ustąpić z funkcji Głowy Kościoła. Wielu myślało i mówiło tak z czystego współczucia dla cierpiącego, tracącego władzę nad ciałem Człowieka. Dziś widać, jak bezsensowne były te spekulacje. Być może właśnie te ostatnie lata i miesiące Jana Pawła były najważniejsze i najpiękniejsze w Jego pontyfikacie. Chyba wszyscy doznaliśmy nieoczekiwanej iluminacji: Papież wciągnął nas w tajemnicę umierania, przypomniał zagubione w konsumpcyjnym jazgocie podstawowe prawdy o ludzkiej kondycji, przywrócił naszej kulturze prawo do starości i śmierci. Zapewne wielu z nas nie miało odwagi zmierzyć się z umieraniem osób bliskich, oddaliśmy schyłek życia szpitalom i medycynie, a przecież – zdawał się mówić Papież – „nie lękajcie się”, bliskość w chorobie, w godzinach śmierci to bodaj największy dar, jaki możemy sobie wzajem ofiarować. Setki milionów ludzi na całym świecie, towarzysząc Ojcu Świętemu w Jego drodze do innego świata, musiało sobie coś ważnego przypomnieć o swoich powinnościach wobec rodziny i przyjaciół, a także przypomnieć sobie to, co może jest istotą wiary: że śmierć, nawet z towarzyszącym jej cierpieniem, może być piękna, dumna, pogodna i ufna.