Saul Bellow był dla kultury amerykańskiej tym, kim dla polskiej Czesław Miłosz – jednym z największych rodzimych pisarzy drugiej połowy XX w. Amerykaninem, któremu, jak sam mawiał, zdarzyło się być Żydem – ostatnim z tej fantastycznej zbieraniny uciekinierów z chasydzkich sztetli, warszawskich Nalewek, odeskiej Mołdawianki, która dała literaturze światowej pisarzy tej miary co Isaak Bashevis Singer czy Izaak Babel. U nas jednak pozostał autorem znanym słabo i czytanym przez nielicznych. Co dowodzi być może, jak wątła intelektualnie jest nasza fascynacja Ameryką.
Jego rodzice przybyli do Kanady z Rosji w 1913 r.; Salomon Bellows urodził się na przedmieściach Montrealu dwa lata później. Z rodzicami mówił w jidysz, modlił się po hebrajsku, lekcje w szkole prowadzono po francusku. Angielskiego nauczył się więc dopiero w dziewiątym roku życia w Chicago, dokąd jego ojciec czmychnął przed groźbą gangsterskiej dintojry.
Abram Bellows (w Rosji handlarz cebulą z Egiptu i figami z Turcji) w Kanadzie zabrał się bowiem za przemyt alkoholu. Dotkliwie pobity przez konkurentów, zdecydował się na najowocniejszą kontrabandę w dziejach literatury amerykańskiej – przemycił do Stanów przyszłego noblistę. Saul Bellow dopiero podczas wojny dowiedział się ze zdumieniem, że od 20 lat przebywa w USA nielegalnie. Nie przeszkodziło mu to ukończyć studiów w Chicago (socjologia i antropologia) ani też podjąć pracy na uniwersytecie. Wtedy też po raz pierwszy ożenił się, przelotnie zaraził trockizmem i postanowił zostać pisarzem.
Sławę przyniosła mu trzecia powieść, „Przypadki Augiego Marcha” (1953), opowieść o dojrzewaniu młodego żydowskiego chłopaka z Chicago, nawiązująca do najlepszych amerykańskich tradycji prozy Marka Twaina.