Chociaż – tak twierdzą współpracownicy – Danuta Hübner nie lubi prowokować, już w ciągu pierwszych stu dni pracy nowej Komisji Europejskiej Polka kilkakrotnie znalazła się w centrum uwagi. Jej wypowiedź na temat delokalizacji, czyli przenoszenia produkcji na obszarze Europy, czy wejścia Ukrainy do UE zatrzęsły brukselskim światkiem, wywołując jednocześnie falę poparcia ze strony rodaków. Tymczasem jednak Hübner nie korzysta z tego poparcia i na ogół wycofuje się ze swoich kontrowersyjnych deklaracji. To nie pozwala do końca zakwalifikować pani komisarz do europejskich technokratów.
Zaczęło się od wywiadu dla francuskiego dziennika „La Tribune”. Hübner powiedziała w nim, że powinno się ułatwiać delokalizację produkcji w granicach Europy, aby uniknąć przeniesienia fabryk do Indii lub Chin. Pomysł niby logiczny i niewinny, ale podziałał na zachodnich partnerów Polski, zwłaszcza na Francuzów, jak płachta na byka i postawił na nogi niemal cały rząd.
Dlaczego słowa Hübner wywołały takie emocje?
Wykazała się encyklopedyczną wiedzą w sprawie unijnej gospodarki: wszyscy ekonomiści zgadzają się, że sztuczne ograniczenia w przenoszeniu produkcji przeciwdziałają konkurencyjności. W tym sensie wziął ją nawet w obronę szef Komisji Europejskiej i przyznał, że choć delokalizacja jest pewnym problemem wewnątrz Europy, to lepsze to niż ucieczka firm poza Europę. Na Hübner posypały się jednak słowa ostrej krytyki za brak wyczucia francuskiej polityki i dostarczanie argumentów przeciwnikom w referendum konstytucyjnym 29 maja. – Z politycznego punktu widzenia wypowiedź Hübner była ogromnym głupstwem, powinna była wiedzieć, że we Francji i Niemczech temat delokalizacji wywołuje niesamowite emocje – ocenił wysoki funkcjonariusz Komisji pracujący w gabinecie jednego z komisarzy.