Niemcy żyli w swoistej negatywnej symbiozie, napisała po śmierci Papieża „Süddeutsche Zeitung”. W czasie pierwszej papieskiej wizyty, w 1980 r., przywitali go z sympatią. W 1987 r. z krytyką, ale już w 1996 r. z obojętnością i agresją, której wyrazem były gwizdy, gdy przechodził wraz z kanclerzem Kohlem pod Bramą Brandenburską.
Wówczas bardzo wielu Niemców widziało w polskim Papieżu nie tyle tego człowieka, który walnie przyczynił się do obalenia komunizmu, a tym samym zjednoczenia Niemiec, ile tego zwierzchnika Kościoła katolickiego, który dławił swobodę dyskusji teologicznych, narzucał diecezjom skrajnie konserwatywnych biskupów i upierał się przy anachronicznej – wobec plagi AIDS i powszechnej liberalizacji obyczajów – etyce seksualnej.
A równocześnie nie był Niemcom obojętny. Drażnił ich i pociągał zarazem.
Dla konserwatystów – również tych, którzy opierali się na tradycji protestanckiej, jak Jan Ross, autor bardzo pochlebnej książki „Papież” – Jan Paweł II był nadzieją na przeciwstawienie się liberalnej dowolności. Skałą w przyboju. Duchowym autorytetem. Nawet jeśli się nie akceptuje teologicznych przesłanek jego nauki.
Z kolei lewicowców zaskakiwał gestami i wypowiedziami, które były zbieżne z ich własnymi tęsknotami, ale miały nieskończenie większą siłę wyrazu. Czy to dialog z islamem i judaizmem, wyznanie winy za zbrodnie popełnione w ciągu dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa, krytyka niepohamowanego kapitalizmu, czy wreszcie przejawy solidarności z najuboższymi i chorymi. Znamienne, że to lewicowe pisma po śmierci Papieża poświęciły temu „polskiemu Mesjaszowi”, jak Karola Wojtyłę nazwała zielono-czerwona „Die Tageszeitung” („taz”), więcej miejsca niż konserwatywne.